Forum SSLYTHERIN - DARK SIDE Strona Główna
 Home    FAQ    Szukaj    Użytkownicy    Grupy    Galerie
 Rejestracja    Zaloguj
Braterska miłość

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum SSLYTHERIN - DARK SIDE Strona Główna -> FAN FICTION / Prywatne opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Marek
Mugolak
PostWysłany: Pon 23:50, 30 Lip 2012 Powrót do góry


Dołączył: 30 Lip 2012

Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Powiadają, że nauka jest kluczem do zrozumienia wszechświata. Ludzie pędząc w technologicznym maratonie, zapomnieli jednak o pewnej ważnej rzeczy. Otaczająca nas rzeczywistość nie działa tak, jakbyśmy tego chcieli. I pomimo niesamowitych postępów, jesteśmy dalej niż bliżej celu.
Stoję skąpany w porannym słońcu. Letni wietrzyk bawi się połami mojej marynarki. Z lasu dobiegają dźwięki pił mechanicznych. Trzymam w ręku rewolwer. Chłopiec, w którego mierze, spogląda na mnie niczym ranny jeleń. Może szuka wyjaśnień? Bądź odrobiny nadziei? To i tak nie ważne...
Za kilka chwil obaj będziemy martwi.
Wszystko zaczęło się, gdy miałem dwanaście lat. Zostałem wychowany przez matkę, ponieważ ojciec "Poszedł w długą" jak zwykła mawiać. Moim jedynym przyjacielem i zarazem wzorem do naśladowania był starszy brat - Daniel. Można powiedzieć, że gdyby nie on, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Odkąd pamiętam miał tendencję do pakowania się w kłopoty i wpadania na głupie pomysły. Jednak zawsze wychodził z nich cało. Trzeba przyznać, że wystawiał swoje szczęście na ciężką próbę... i niestety, pewnego dnia zrobił to o jeden raz za dużo.
Stałem na poboczu leśnej drogi zgniatając w dłoniach materiał koszuli. Byłem wściekły i rozżalony, że Daniel nie chce mnie wziąć na próbną jazdę swojego nowego samochodu. Nie wiem czy słowo "Nowy" jest najwłaściwsze dla sypiącego rdzą dużego fiata, ale jak wiadomo dzieci posiadają nieograniczona wyobraźnie i jeszcze więcej naiwności. Więc stałem spoglądając na siedzącego w samochodzie Daniela i płakałem.
- Darek, proszę cię - rzekł Daniel i złapał mnie za rękę. Czułem jego przyśpieszony puls. - Za chwile wrócę, obiecuję!
Nie usatysfakcjonowało mnie jego zapewnienie. Nawet więcej - miałem je głęboko w nosie.
- Mały, naprawdę, tylko ta prosta, nawracam i do domu... - Puścił moją rękę i zwichrzył włosy. Widzę tą scenę, z każdym szczegółem. I w mojej pamięci nie trwa ona kilku sekund, lecz wydłuża się do godziny... i powtarza. Niczym piekło. - Albo nie do domu, ale na lody! Co powiesz na wielgachny kubek lodów czekoladowych? I jak wrócimy, to się z tobą pobawię, tylko poczekaj na mnie tutaj, dobrze?
Wizja lodów i zabawy była naprawdę kusząca, jednak należałem do rasowych uparciuchów i nim przystanąłem na propozycje brata, dobrze ją przemyślałem. W następnej chwili spoglądałem jak mój brat wjeżdża pod lekkie wzniesienie, rozpędzając fiata do stu kilometrów na godzinę. I gdy usłyszałem potworny trzask, przypominający krzyk tysiąca potępionych dusz, wiedziałem. Z biegiem lat doszedłem nawet do wniosku, że dlatego upierałem się by wracać do domu. I gdy wbiegłem na wzniesienie dysząc niczym gruźlik, wiedziałem, że nie będziemy z Danielem jeść lodów.
Ani teraz, ani nigdy.
Gdy dorosłem, przeczytałem raport policji na temat tego wypadku i dopiero dużo później zdałem sobie sprawę, co się tak naprawdę stało. To była leśna droga. A odcinek, na którym doszło do tragedii był prosty i względnie bezpieczny. Więc skąd się wziął tam pojazd, który zderzył się czołowo z fiatem Daniela? Dlaczego samochody się nie minęły, skoro miały na to niemal po sto metrów? Przez bardzo długi okres życia, chciałem zapytać o to kierowcę drugiego pojazdu, który zniknął z miejsca tragedii, nim zdążyłem dobiec. I tak, nigdy sukinsyna nie złapali. Jedyne co pamiętam, to słońce odbite na karoserii niknącego za zakrętem pojazdu. Następne sceny starałem się zamazać, ale nawet po tak długim czasie pamiętam je niczym oglądany przed godziną film. Zmiażdżone nogi Daniela i wbita w jego pierś kierownica. Kości wystające ze skóry pod dziwacznymi kątami niczym upchany do worka węzeł drutów. To był najstraszniejszy dzień w moim życiu. No może oprócz dzisiejszego.
W otaczającym świecie często słyszy się historie typu: Jak to jedno wydarzenie odmieniło całe moje życie. I faktycznie może tak bywa, ponieważ śmierć mojego brata bardzo wpłynęła na postrzegany przeze mnie świat. Powiadają, że czas leczy rany. Niestety w moim przypadku jest zupełnie inaczej. Ja poddaję analizie dany obiekt, który w tym przypadku jest wypadkiem samochodowym, następnie biorę pod uwagę wszystkie prawdopodobieństwa i możliwie rozwiązania. Normalni ludzie nazywają to "Zadręczaniem się", bądź "Wracaniem do bolesnych chwil". Jednak ja nie wałkowałem wypadku mojego brata dzień w dzień, przez niemal piętnaście lat, tylko po to, by uprzykrzyć sobie życie. Aż tak szalony nie jestem. Po prostu natura obdarzyła mnie talentem. I tam gdzie inni widzą szarą ścianę, której nie da się niczym poruszyć. Ja dostrzegam możliwości. Podchodzę i dokładnie się jej przyglądam. Szukam pęknięć i wiem, że tam są, ponieważ nawet najdoskonalszy twór ma słaby punkt.
Z wiekiem nauczyciele i matka zaczynali dostrzegać, że "Nie jestem do końca normalny". Zacząłem interesować się techniką. W wieku dwudziestu lat stworzyłem schemat, na którym opiera się elektroniczna gazeta. Gdy poszedłem na studia byłem już znany i względnie poważany w kręgach naukowych. Nie którym ciężko było znieść myśl, że byle chłystek, może podważyć teorie budowane przez dekady w jedna noc; Przyznaję, zdarzyło mi się to tylko raz, ale się liczy. I zawiść ludzka trochę mi utrudniała życie, ponieważ nie każdy spoglądając na geniusza mojej klasy widzi możliwości. Są jednostki - a wśród narodu polskiego jest ich nad wyraz wiele - które chętnie utopiły by mnie w łyżce wody. Bądź zostawiły na pustyni z paczką solonych chipsów. Z początku ciężko było się bronić prze licznymi atakami, czy jadowitymi zaczepkami ze strony wykładowców. Byłem człowiekiem i posiadałem swoją wrażliwość. Została ona jednak pochowana w trumnie razem z Danielem. Ludzie widząc moją bladą buźkę i posępną minę myśleli, że jestem typowym szczurem laboratoryjnym, bądź wybrykiem natury o zawyżonej inteligencji. Pozory czasem mylą. Nie spocząłem na laurach wbudowanego przez matkę naturę talentu. Nie puszyłem się ani nie kajałem przed otaczającym mnie światem. Stanowił on tylko środek. Był on przewodnikiem prowadzącym do celu. Tak samo jak wszyscy otaczający mnie ludzie. Gdy zmarła matka, nie miałem nikogo bliskiego. Można powiedzieć, że widziałem otaczający świat w szarych barwach, zaś ludzi jako cienie. Dopiero Basia okazała się ogniskującym diamentem, pośród ciemności. Jednak wspomnę o niej za moment, ponieważ stanowi ważny punkt mej opowieści.
Będąc na trzecim roku studiów opatentowałem długopis zapamiętujący do czterech tysięcy słów. W brew moim oczekiwaniom firmy produkujące przybory biurowe zabijały się o prawa do produkcji. W ciągu kilku miesięcy stałem się bardzo bogatym człowiekiem. Czerpałem dochody z patentu i sporo za schemat gazety. Biorąc pod uwagę, że moje potrzeby, były naprawdę znikome, suma oszczędności na moim koncie rosła w zastraszającym tempie. To podsunęło mi pomysł. Do tej pory nie wiem, czy zrobiłem to by zagrać na nosie proponującym mi pracę koncernom, czy z czystej chęci samodoskonalenia. Jednak gdyby ktoś przyłożył mi nóż do gardła i kazał wybierać, powiedziałbym, że z tego pierwszego powodu. W końcu nikt nie jest doskonały...
Mając pieniądze zakończyłem edukację z zadowalającymi wynikami i postanowiłem sam zająć się produkcją wynalazków. Nie pamiętam, w którym momencie pojawiła się kompania, jednak na nich również przyjdzie jeszcze czas. Więc, gdy przejąłem małą firmę produkcyjną i - ku rozpaczy wszystkich proponujących mi pracę koncernów - rozpocząłem realizację planów. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zacząłem od małych rzeczy, typu ulepszeń dla obuwia sportowego by było trwalsze i wygodniejsze. Dzięki badaniom nad tworzywem, udało mi się stworzyć własną markę w przemyśle obuwniczym. Był to jednak wierzchołek góry lodowej, ponieważ dzięki zwiększającej się możliwości finansowej mogłem realizować ambitniejsze projekty. Gdybym zacytował współpracujących ze mną konstruktorów nazwałbym je: Szalonymi!
Biorąc jako temat rozważań moje życie, nie miałem zamiaru rozwodzić sie nad jego sukcesami. Chciałem tylko lekko naświetlić piramidę, jaką przebyłem by znaleźć się na szczycie. Ostatnimi projektami jakie nadzorowałem osobiście - już z tylko z jednym konstruktorem, którym była Basia - był projektor snów i zastąpienie kół samochodowych zraszanymi łożyskami. Są to jednak sprawy daleko odbiegające od pierwotnego tematu. Jeśli będziecie chcieli dowiedzieć się więcej na ten temat, odsyłam was do czasopisma: W głąb ziemi w głąb czasu, które stworzyłem kilka lat temu.
Więc nadszedł ten dzień. Moja firma, była wartą miliony euro korporacją. Miałem dziesiątki wynalazców, którzy każdego dnia pracowali nad nowymi urządzeniami w oparciu o moje teorie i schematy. Ja zaś dobrnąłem do celu. Stałem się tak bogaty i potężny, że Apple czy Microsoft mogły tylko zazdrościć. Zniknąłem z życia publicznego, wykupiłem działkę wysoko w górach i rozpocząłem prace nad moim ostatnim dziełem. Musicie zrozumieć, że to wszystko, od samego początku, było planem. Ludzie starają się ułożyć życie dzieciom i trzymać schematu by wyrosły na porządnych ludzi. Czasem im się to udaje, zaś innym razem nie. Ja miałem plan, który ułożyłem w noc po śmierci Daniela.
Pomimo tego, że świeżo po kąpieli, czułem krew brata na swych rękach. Czułem łzy płynące po policzkach i zapach rozgrzanego lakieru tego pieprzonego fiata. Zza ściany, od czasu do czasu, dobiegał szloch. Matka żegnała swojego starszego syna. Straszne, prawda? W każdym razie to wtedy zaplanowałem główne punkty mojego życia, które z konsekwencją wypełniałem. Jak wspomniałem wcześniej, innych ranny zasklepiają się, zaś moje są non stop świeże... i jestem za to wdzięczny losowi.
Gdy zacząłem pracę nad projektem: Kraina Snu, starałem się wprowadzać Basię w tyle szczegółów na ile było to niezbędne. Nie powodował tego brak zaufania, w żadnym razie. Było to jednak dzieło mego życia i wolałem się trzymać ustalonych wcześniej zasad.
Wszystko szło dobrze. Prace posuwały się powoli, aczkolwiek systematycznie do przodu. Górski klimat sprzyjał nam i zbliżyliśmy się do siebie. Nie w sensie seksualnym, oczywiście. Miałem na studiach kilka porządnych dziewczyn, i każdą z nich zostawiłem, ponieważ nie pasowały do zadania jakie mnie czekało. Basia była niebieskooką i czarnowłosą pięknością. Kochałem ją za to, jaka była bystra i oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy bliscy sobie jak rodzina. Wszystko trwało w tak sielankowym błogostanie, do pewnego popołudnia, kiedy to w moich drzwiach pojawił się pewien starzec. Wspomniałem wam wcześniej o kompani?
- Piękny dom, trzeba przyznać – stwierdził starzec spoglądając na mnie jednym okiem. Był wysokim i szczupłym mężczyzną. - Pana projekt?
- W żadnym razie, nie wpadłbym na tak genialne rozwiązania - odparłem grzecznie. - Znajomy go dla mnie zaprojektował.
- Wyczuwam tu rękę Alberta Dinesh'a, ale cóż... - Stary wzruszył ramionami i wskazał kamień wprawiony w miejscu prawego oka. - To już nie ten wzrok co kiedyś!
Poczułem się dziwnie. Starzec znał architekta, który zaprojektował mój dom, co miało pozostać w głębokiej dyskrecji i do tej pory się nie przedstawił.
- Pan wybaczy, jestem zapracowanym człowiekiem, więc proszę...
- Tak, tak, młodość ma swoje prawa. Już przechodzę do rzeczy.
Nastała cisza, a ja spoglądałem na tańczące za oknem drzewa. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą.
- Chcę by pan odsprzedał mi projekt - rzekł po chwili nieznajomy.
- Projekt? Nie rozumiem... Jeśli pan chciał załatwić tego typu sprawę, to trzeba było się skontaktować z moim...
- Chodzi o wehikuł czasu, Darku - Mężczyzna przetarł dłonią po wierzchu kominka. - Piękna robota.
Myślałem, że się rozpadnę na kawałki. Czy on powiedział wehikuł czasu? Złączyłem dłonie by zapanować nad ich drżeniem. Ostatkiem sił zapanowałem nad sobą i podjąłem najspokojniejszym tonem:
- Nie wiem o czym pan mówi. Odprowadzę pana do wyjścia, jestem zajętym człowiekiem...
- Kłamiesz Darku - starzec pokręcił głową i rzucił na stolik białą kartkę. - Masz mało czasu, nie długo będzie za późno.
Nie chciałem słuchać bredni tego mężczyzny. Lub - co bliższe prawdy - jego słowa zagłuszała moja własna krew pulsująca w skroniach. Gdy po chwili zatrzasnąłem drzwi, odetchnąłem z ulgą. Ruszyłem do pracowni, gdy przypomniałem sobie o kartce pozostawionej przez starego. Udałem się do kuchni, gdzie kilkoma łykami osuszyłem dwie szklanki wody i wszedłem do salonu. Był przestronny i stylowy. Przez dwa potężne okna miałem piękny widok na górski klimat. Od zawsze kochałem góry. Ich spokój i stateczność. Gdy podniosłem kartkę (która okazała się wizytówką) spostrzegłem napis: KOMPANIA DAST, zaś pod spodem mniejszą czcionką: Edward Sikorski.
- Skąd wiedziałeś o projekcie, drogi Edwardzie? - zapytałem ścian. Lubiłem głośno myśleć.
- Z kim rozmawiasz? - zapytała Basia zza moich pleców.
- Przerwałaś mi transmisję z Marsem, i jak ja teraz do kończę ten projekt!
Zaczęliśmy się śmiać, beztrosko i normalnie. W końcu skąd miałem wiedzieć, że jeszcze tej samej nocy, odwiedzi mnie gość?
Pracowaliśmy jeszcze przez kilka godzin i jak codziennie około dziewiętnastej, Basia pojechała do domu. Ja tym czasem wróciłem do pracowni znajdującej się w piwnicy i zabrałem się za planowanie zadań. Jestem bardzo drobiazgowym człowiekiem i lubię mieć na uwadze wszystkie teoretyczne przeszkody. A jedna była dość istotna, ponieważ miałem schemat urządzenia i byłem na osiemdziesiąt procent pewien, że zadziała. Tylko brakowało stopu, który byłby w stanie wytrzymać przeciążenia występujące podczas skoku.
Gdzieś koło północy usłyszałem sygnał alarmu, dochodzący z pracowni. Zbiegając po schodach miałem przed oczami starca, który wczorajszego dnia napędził mi takiego stracha. Gdy chciałem sprawdzić, czym zajmuje się kompania Dast, okazało się, że nie istnieje... To nie napawało optymizmem. Otworzyłem drzwi i zszedłem na dół. Widzicie, intuicja nie myliła mnie i tym razem. Po spotkaniu z panem Sikorskim, czułem, że projekt może być w niebezpieczeństwie. Uzbroiłem więc klatkę laserową, którą miałem w planach uruchomić w końcowej fazie projektu.
Wparowałem do pracowni w slipkach z oczami wielkości monet jednozłotowych. Nie do końca rozbudzony z płynącą w żyłach adrenaliną, spodziewałem się co najmniej prosiaka w garniturze z cygarem w ustach. Gdy spostrzegłem, wysokiego faceta w czarnym mundurze, trochę się zawiodłem. To było dziwne uczucie. Mężczyzna miał bladą, nieruchomą twarz. Stał wyprostowany i spoglądał przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Kim jesteś? - zapytałem i podszedłem to wiązek lasera padających z sufitu. - Czego tu szukasz do jasnej cholery!?
Mężczyzna nie odpowiedział. W jednej chwili jego głowa obróciła się w moją stronę. Cofnąłem się o krok, ponieważ wiedziałem, że nie patrzę w twarz człowieka. To "Coś" było dziwne i teraz zastanawiało się co robić. Mnie po prostu zamurowało. Nagle facet zbliżył się do laserowych krat. Chciałem krzyknąć, by nie próbował przechodzić, ponieważ takiego natężenia wiązki lasera nie wytrzyma nawet tytan. Jednak usta miałem jak dwa płaty suchego mięsa - zdrętwiałe.
I nieznajomy przeszedł.
Wtedy nie wiedziałem, kim był mój nocny gość. Gdy jednak spoglądałem jak wiązki lasera wbijają się w jego sztuczne ciało. Zaparło mi dech. Kilka kawałków mężczyzny spadło na podłogę. Jednak po za tym nic mu się nie stało. Ruszył w moją stronę z dymiącym mundurem. Czułem smród palonego materiału i topionego metalu. Nagle stwór wbiegł po schodach i zniknął. Zrobił to z taką szybkością, iż na pewno nie był człowiekiem. Zresztą kawałki dziwnie połyskującego metalu na podłodze, świadczyły o tym aż nad to.
Następnego dnia zadzwoniłem do mojego człowieka od zadań specjalnych i wynająłem pewna firmę. Była to grupa ochroniarzy, jednak jej utrzymanie kosztowało cztery razy więcej niż normalnie. Byli to najemnicy o kwadratowych szczękach i przenikliwym wzroku. Krótko mówiąc faceci, z którymi lepiej nie zadzierać. I o to mi chodziło. Oni, plus moje zabezpieczenia, stanowiły stuprocentową ochronę przed dziwnymi gośćmi z kompani Dast ( Bo to oni i ten wścibski staruch na pewno stali za tym włamaniem).
Gdy przyjechała Basia rozpoczęliśmy prace. Tego dnia wyjawiłem co wyjdzie z części, które przygotowywaliśmy. Nie wyglądała na zaskoczoną... Raczej zmieszaną i podekscytowaną.
I tak przez kilka następnych miesięcy z fazy wykonawczej, przeszliśmy do fazy końcowej. Staruch z czerwonym kamieniem, zamiast prawego oka, odwiedził mnie kolejny raz. Tym razem nie obawiałem się. Wręcz go oczekiwałem. Musze się szczerze przyznać, że jego mina była naprawdę nietęga, gdy spoglądał na moich ochroniarzy. Niech wie, że ze z Darkiem Stołowiczem, największym wynalazcą swej ery, nie należy zaczynać!
Nastał dzień, w którym problem wytrzymałości materiału stał się boleśnie rzeczywisty. Byłem wściekły, ponieważ od bardzo dawna nic nie sprawiło mi takiego problemu. Do tego ostatnio źle sypiałem. Często śnił mi się letni ranek i leśna droga, na której zginął Daniel. Tylko tym razem samochód, z którym się zderzył nie odjechał. Prowadził go starzec z czerwonym okiem. Śmiejąc się na całe gardło, pokazywał palcem wykrwawiającego się na śmierć Daniela. A ja stałem jakby za szklaną szybą. Biłem w nią pięściami, aż z kostek zaczęła sączyć się krew. A koniec był najgorszy. Mój ukochany straszy brat, podnosił głowę i spoglądał ze zdziwieniem na swe zmiażdżone ciało. Następnie wychodził jakoś z wraku fiata i podchodził do mnie, a kości wychodziły przez skórę lśniąc w porannym słońcu.
- Dlaczego mnie nie uratowałeś? - pytał wyciągając w moją stronę dłoń. I pomimo, że to tylko sen, chwytam go za zakrwawioną kończynę i czuje przyśpieszony puls. Tak samo jak wtedy, kiedy ostatni raz go dotykałem. - Nie chce umierać!
Mój brat krzyczy, a ja razem z nim. Kilka razy zdarzyło się, że trzech osiłków z karabinami wpadło do mojego pokoju, zapewne myśląc, że ktoś próbuje zabić znanego naukowca, ich pracodawcę - dojną krowę. I gdy tak krzyczę spocony, zaś skołtuniona kołdra leży na podłodze. Wpadam na pomysł.
Czuje mokrą od potu grzywkę przyklejoną do czoła i wiem. Gdyby to była bajka, teraz nad moją głową pojawiła by się zaświecona żarówka.
Zbiegłem na dół, omal nie spadając ze schodów i znalazłem opiłki metalu, które odpadły z włamywacza. Miałem zająć się ich badaniem dużo wcześniej, jednak w nawale pracy totalnie o tym zapomniałem. Poza tym, tego nie uwzględniałem w grafiku prac, a mam tam wszystko!
Gdy rankiem pojawiła się Basia, - jak zwykle czarująca i przyciągająca wzrok ochrony - wiedziała. Wyczytała to z mojej twarzy. Tak byłem podekscytowany. Ostatnia z kurtyn opadła. Projekt przestał być tylko mglistym celem. Przestał dryfować pośród mgieł i przybił do brzegu niczym statek widmo. Zająłem się zamawianiem niezbędnych części i dopracowywaniem szczegółów takich jak wygląd końcowy. Obdzwoniłem naukowców pracujących w firmie, by za ich pośrednictwem dostarczyć bardziej skomplikowane elementy. Mój człowiek do zadań specjalnych zajął się dyskretnym dostarczeniem wszystkiego do mojego domu. Musicie wiedzieć, że czym bliżej byłem końca, tym bardziej popadałem w paranoję. Nie bałem się tego, że zdradzą mnie ochroniarze. Po pierwsze mało wiedzieli, po drugie dostawali cztery razy więcej niż powinni, za siedzenie na tyłku. Dręczyło mnie jednak złe przeczucie, jakiś cholerny szósty zmysł.
Gdy miesiąc później projekt był skończony, a ja siedziałem z Basią na kolacji. Wciąż dręczył mnie dziwny niepokój. I sypiałem coraz mniej. Sny stały się dłuższe i bardziej złożone. Czułem się wyczerpany... ale już nie długo. Jutro zamierzam skończyć z tym szaleństwem.
- Darek, nie możesz tego zrobić - powiedziała nagle Basia wyrywając mnie zza myślenia.
- Jak to, dlaczego? - zapytałem machinalnie.
- Nie pozwolę ci go użyć.
Czułem, że zaraz moje przeczucia się sprawdzą.
- O czym tym mówisz... kochana...
- Darek... Ojcze błagam cię, nie leć jutro i skończ z tym szaleństwem.
Zamurowało mnie, świat wirował dookoła. Jaki ojcze? Co ona bredzi!?
- Co ty wygadujesz? Przekupili cię, tak!? - zapytałem zdezorientowany i wściekły.
- A ty znowu to samo! Wiesz ile razy to widziałam! - Basia płakała. - Mówią, że trzeba ingerować jak najmniej, alej ja już nie daje rady! Błagam cie nie jedź jutro, zrób to dla mnie a zobaczysz, że wszystko będzie dobrze!
Czułem, że zaraz się rozpłacze. Dlaczego? Ponieważ jedyna osoba, która po śmierci matki była mi tak bliska, okazał się przekupną zdrajczynią! To strasznie bolało. Wstałem i wpadłem na stolik z boku. Gdy patrzę na to z biegiem czasu, wydaje mi się, że byłem w szoku, lub czymś bardzo podobnym. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem do domu. Wiedziałem, że zrobię to tej nocy. Nie mam na co czekać... Zostałem sam.
Już w połowie drogi spostrzegłem jadący za mną czarny samochód. Podejrzewałem, że tak będzie. Basia zawiadomiła swoich pracodawców. To oczywiste. Wykonałem telefon. Przed moim domem czekała podwójna ochrona. Ja zaś widziałem świat jakby zza mydlanej bańki. Czułem wszystko z opóźnieniem, nie wiem dlaczego tak było. A przynajmniej nie wiedziałem wtedy.
I gdy wjechałem na podjazd, nie musiałem spoglądać za siebie by widzieć, że przed mój dom podjeżdża kilka czarnych furgonetek.
To również przewidziałem.
Gdy wszedłem do domu, usłyszałem pierwsze strzały. Wpadłem do sypialni na górze i podszedłem do okna. Tak jak myślałem, starzec wyglądał zza furgonetki instruując swoich ludzi gdzie mają atakować. A obok niego stała Basia. Wciąż zapłakana spojrzała w okno. Jakby wiedziała, że tam będę. Pokręciła głową i ukryła twarz w dłoniach. Uważałem się za najmądrzejszego człowieka na ziemi, a nie domyślałem się niczego. Żałosne. Mam jednak na swoja obronę jeden fakt. Przeszłość nie lubi gdy się ją zmienia. I zawsze próbuje pozostać taka jaka była. Może to dlatego, czułem się dziwnie już od kilku dni i nic do mnie nie docierało. Może dlatego, pomimo próśb najbliższej osoby, wkładałem teraz kombinezon i szykowałem się do skoku. Może dlatego zignorowałem to, że nazwała mnie ojcem. I może dlatego również zlekceważyłem kompanie DAST i włamywacza ze stopu, który według wszystkich prawidłowości powinien być wynaleziony za jakieś dwadzieścia pięć lat.
Gdy zbiegłem do pracowni usłyszałem potężny wybuch. Strop posypał mi się na włosy. Jednak byłem już w innym świecie. Tuż za szybą stał wynik moich piętnastoletnich planów. Zakończony projekt Kraina Snów. Samochód, który wyglądał jak połączenie statku kosmicznego z Buickiem z lat pięćdziesiątych. Z racji tego, że miałem zamiar odwiedzać różne miejsca nie ryzykowałem montowania zraszanych łożysk, tylko zwykłe opony. Nawet nie wiecie jak trudno było je dostać! W bladym świetle lamp, fioletowa karoseria lśniła dziwnym blaskiem. Przyciemniane szyby pancerne, kryły pięknie wykończony środek. Było to urządzenie najwspanialsze w swym rodzaju. Gdy usłyszałem jak drzwi frontowe wylatują z hukiem, wsiadłem do niego. Czułem się jak ćpun, który wziął za dużo towaru. Gdy odpaliłem silnik poczułem ciarki na całym ciele. Spostrzegłem wbiegającego do pracowni starca i Basię. Tuż za nimi - z karabinami w dłoni - biegli mężczyźni. Wszyscy identyczni. Tacy sami jak ten, którego uwięziłem w laserowej klatce. Przypominali nakręcane lalki. Na tę myśl roześmiałem się i ruszyłem. Miałem korytarz, który według wszelkich obliczeń powinien wystarczyć. Pomachałem moim niechcianym gościom na dowidzenia, wprowadziłem ustawienia i ruszyłem...
Oglądaliście kiedyś Powrót do Przyszłości? To mój ulubiony film. Niestety, moja podróż wyglądała całkiem inaczej. Gdy rozpędziłem się do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, nastąpił błysk. Nic nie widziałem, przez długi czas byłem zdezorientowany. Nic nie chciało działać. Zacząłem się dusić. Odpiąłem pas i zacząłem młócić rękami powietrze.
I wtedy nastąpiło uderzenie.
Rzuciło mnie do przodu i z całym impetem uderzyłem głową w kierownicę. Poczułem potworny ból w prawym oku. Po donośnym trzasku giętej blachy, nastała cisza przerywana cykaniem rozgrzanego silnika. Spojrzałem przez przednią szybę i w ostatniej chwili otworzyłem drzwi by zwymiotować.
Zabiłem Daniela.
Wszystkie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Płakałem i nie mogłem się pozbierać. Nie wiedziałem jak mogło do tego dojść. Przecież wszystkie obliczenia się zgadzały. Sprzęt był dopracowany, w każdym szczególe. Tylko nie wziąłem pod uwagę jednej rzeczy. Pamiętacie jak na początku powiedziałem, że otaczająca nas rzeczywistość nie działa tak jakbyśmy tego chcieli? Niestety, ja musiałem się przekonać o tym na własnej skórze. Czas to nie zabawka, ani tym bardziej matematyczne wzory. Bardziej przypomina kapryśne dziecko, które ma własny teatrzyk i wszystkie kukiełki mają robić to co karze. Bądź Bóg, czy jakaś siła, która stworzyła wszystko bawi się naszym kosztem... niczym dzieciak z zapalniczką przy mrowisku. I gdy tak spoglądałem na własne wymiociny, a mój brat wydawał ostatnie tchnienie, coś we mnie pękło. Był to kolejny punkt zwrotny w moim życiu. Postanowiłem sobie wtedy, że uratuje Daniela...
Chodź miałaby to być ostatnia rzecz jaką zrobię.
Pierwsze co zrobiłem to uciekłem z miejsca wypadku. Mój pojazd wyszedłby cało w starciu z asteroidą, a to był tylko stary fiat. Odjechałem do lasu i zniknąłem. A ten błysk, który widziało moje młodsze Ja, to nie blask słońca na karoserii, tylko efekt skoku.
Pewnie chcecie dowiedzieć się, co było dalej, prawda? W końcu zaraz miałem zabić niewinnego chłopca. Przydałaby się odrobina wyjaśnienia... Więc, ratowałem Daniela jeszcze dwadzieścia razy. Przy pierwszym skoku straciłem prawe oko. Następne na szczęście nie wymagały tego typu ofiar. Jeśli pominąć oczywiście to, że mój brat kilkadziesiąt razy przeżywał własną śmierć. Spędziłem całe życie, nad badaniami i próbami zmiany przyszłości. Nie wiedziałem, które z moich wcześniejszych wcieleń spowodowało to zapętlenie w czasie. Liczyło się to, by je jakoś przerwać. Innymi słowy, znaleźć lukę w obronie stwórcy. I gdy wypróbowałem niemal wszystko, postanowiłem przenieść się do czasu, gdzie byłem dorosły. Zabrałem ze sobą moją córkę i rozpoczęliśmy inwigilację mnie samego. Stworzyłem korporację, którą nazwałem Dast. Cóż, nie było to szczytem oryginalności patrząc na moje imię i nazwisko. A dzięki własnej wiedzy, która wyprzedzała świat, do którego się przeniosłem, o dobre dwadzieścia lat, szybko zebrałem fortunę. Wiedziałem z wcześniejszych doświadczeń, że mogę tylko delikatnie wpływać na decyzję mojego młodszego Ja. Niestety, wysłałem robota, który tylko znacznie przyśpieszył budowę wehikułu. Tu również próbowałem kilkanaście razy. Nic nie pomogło. Moje wcielenia radziły sobie, z każdą przeciwnością i odrzucały wszystkie pokusy konsekwentnie brnąć do celu. Sam byłem sobie winien. I długo broniłem się przed ostatecznym rozwiązaniem, ze względu na moją córkę. Tylko widzicie, nie mogę żyć z krwią mojego brata na rękach. Dlatego jestem tutaj. Przeniosłem się do dnia przed wypadkiem i trzymam na muszce dziecko, którym jestem ja sam. Zaraz pociągnę za spust i zakończę żywot nas obu. Uratuję Daniela poświęcając siebie. Moja kochana córka, również poświęciła życie, by pomóc staremu głupcowi w swoich badaniach. Przykro mi Basiu...
Coś poruszyło się tuż za moimi plecami i gdy już miałem pociągnąć za spust, zza drzewa wyszedł młody chłopiec. Miał może z osiemnaście lat, jego ciało okrywał dziwaczny skafander, którego nigdy w życiu nie widziałem. W jedynym oku, które mi zostało, wyglądał niczym duch. Był bardzo podobny do Daniela.
- Dziadku, proszę cię odłóż broń - rzekł do mnie spokojnie.
- Dziadku? - zapytałem i poczułem ucisk w klatce piersiowej.
Gdy opuściłem broń, spostrzegłem, że młody wyjmuje zza pleców dziwaczną broń. Jego twarz pociemniała, zaś usta wypowiedziały nieme „Przepraszam”.
Nastąpił strzał. Spojrzałem w niebo, które wydało mi się piękniejsze niż kiedykolwiek. A jedynym pocieszeniem było to, że będę mógł spotkać się z Danielem.
Idę do ciebie bracie.

Koniec


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum SSLYTHERIN - DARK SIDE Strona Główna -> FAN FICTION / Prywatne opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB :: phore theme by Kisioł. Bearshare